czwartek, 17 maja 2012

Droga niemal na wschód, czyli opowieści kolejowe 2

  
Będzie teraz dużo światła, dużo zdjęć zza okna i zza szyby. Częścią życia są kilometry, byle w słońcu, przez słońce. Nowoczesność! Udręka! Ekstaza! 




 Dokumentacja obejmuje również remont Dworca Wschodniego, mogę wiele mówić o postępach prac i ich tempie. Choć to oczywiste, że jestem tendencyjna, bo w czwartki na pewno pracuje się inaczej niż w pozostałe dni tygodnia.

























wtorek, 6 marca 2012

opowieści kolejowe, część 1

Najbardziej lubię jeździć do Lublina koleją. Kolej rzeczy, ludzi, myśli. Mogę kolejno odliczać stacje i strony książki. Nadrobić kolejny numer Tygodnika w ostatnim momencie, nowy pojawi się w skrzynce, gdy ja dojadę na miejsce. Cenię ten czas i kolejny raz mnie nie nudzi. Czekam na pociąg, jak na czas dla siebie. 

Zbyt rzadko mogę wracać pociągiem do domu. Wtedy jest już ciemno i pasażerowie odbijają się w szybach. Jeśli się przyjrzeć, czasem widać światła domów i można się zastanowić, czy oni tam w środku słyszą jeszcze, że jakiś pociąg przejeżdża. Czy trwają w cieple, czy wiedzą, że z zewnątrz, przejazdem, ich światło wydaje się oazą spokoju, przystanią, ciepłem. Pewnie nie wiedzą, kto mógłby przypuszczać. 

Zbyt rzadko mogę wracać pociągiem. W godzinach wieczornych pkp odmawia mi tej przyjemności. Wyszukiwarka połączeń wdzięcznie się produkuje proponując połączenie niemal dziewięciogodzinne. Z dwiema godzinami na przesiadkę w Dęblinie. Zamiast tego wybieram busy (wybieram bo muszę), w których nie ma miejsca na magię podróży, w których nie mogę czytać, w których nie jest bezpiecznie, bo busy pędzą i się ścigają z czasem, białym pasem, z nocą. Nie można w nich rozprostować nóg. W busach nocą jest też przeraźliwie gorąco i choć marznę zawsze i wszędzie, w busie zdejmuję z siebie kolejne warstwy odzieży dźgając współpasażerów łokciami. Do końca podróży martwię się, czy czegoś nie zgubię w czeluściach mrocznych i gorących, pod siedzeniami.

Pociągiem lubię. Lubię koleją. Tanie linie zwane TLK, nie są aż tak fajne, najfajniejsze jest InterRegio. W "interredżio" bilety są tańsze, pociągi czystsze, a podróż trwa około dwóch godzin. Nigdzie nie stoi się w polu, zupełnie w żadnym. A to, jak wiemy, jest osiągnięcie. W dodatku pociągi "interredżio" osiągają zawrotne prędkości i utrzymują je przez większą część trasy. Poniżej zamieszczam dowód, mam nadzieję, że wszystkim marudzącym, będzie teraz wstyd. 


 Co może być bardziej oczywistym absurdem niż perspektywa zbudowania lokomotyw podróżujących dwa razy szybciej niż powozy konne? (The Quarterly Review, 1825)

niedziela, 4 marca 2012

Kto lubi annchecza?

Ann Checz pisze o ludziach i miejscach i potem tym ludziom i miejscom pisze, że napisała. Zawsze może się komuś zrobić miło, a to raczej nie szkodzi. Pierwsza zasada, nie szkodzić, spełniona. 

Czasem i mnie robi się miło, na przykład gdy Restauracja Carmen na facebooku udostępni link do mojej strony. Gdy Hostel Królewska rzeknie słów kilka na temat inspiracji i ktoś to polubi

Coś miłego napiszą:

Dziękujemy serdecznie za tak miły opis naszej restauracji. Jest nam niezmiernie miło, że spodobało się Paniom w naszej restauracji. Pozdrawiamy serdecznie i gorąco jak w słonecznej Hiszpanii!
Ismael Hernandez i Restauracja Carmen

Albo tak:

Szanowna Pani!
Z wielką radością odczytujemy maila od pani. Bardzo się cieszymy, że nasz lokal przypadł zarówno pani i przyjacielowi czechofilowi do gustu:). Oczywiście zapraszamy ponownie do Czeskiej Pivnicy, wraz z innymi znajomymi. Staramy sie zapewnić klientom naszego lokalu wysoki komfort i pogodę ducha.Przyczynia się do tego min. wspomniane przez panią czeskie "Radio Petrov", jego piosenki nucone przy pysznym piwku na długo zostają w pamięci.Niejednokrotnie nasi klienci po paru głębszych becherovki czy śliwowicy "Jelinek" wracają do domu ulicami miasta z pieśnią na ustach:" Jozin z Bazin co by było miło", lub " ja sem kretek ano hej!"
Dzięki szerokiemu wyborowi alkoholi oraz dań kuchni czeskiej, każdy opuszcza to miejsce z pełnym brzuchem i uśmiechem na ustach.



Podpisano imiennie, w czasie niedługim i pomyślałam, że to dobra wieść - o zadowolenie gościa dba się nawet, gdy już wyjdzie z lokalu. Jestem bardzo rada i czekam na kolejną wizytę w Lublinie, jak na wakacje. A może będzie już wiosna. 
Nigdy nie widziałam wiosny w Lublinie, ani nawet marca.
 
(i dobrze wiedzieć, że to było Radio Petrov
 
 

piątek, 24 lutego 2012

Český suterén



Česka Pivnica, Grodzka 28, Lublin.


Kantorzy barokowi
drzemią przy organach
Dziś knajpy gwar ich złowił
na gulasz i kilka małych piw
Do rana śpiewał harmonii słowik
pieśń o zakochanych -
- że wszyscy jednakowi
w gotyku, jak i dziś

Pięciohalerz ze srebra ..
.

(Nohavica, Na schodkach fontanny, w przekładzie Antoniego Murackiego)


Towarzysz jest trochę jakby czechofilem, więc mu pokazałam, że Lublin jako centrum wszechświata zawiera również Czechy. Zawartość Czech w Lublinie to: ogromny wybór czeskich piw w cenach hmmm niewarszawskich, knedle z gulaszem i wybór apetycznych, wysokocholesterolowych przegryzek i jeszcze trochę mięcha oraz czeskie radio w tle, co ucieszyło mnie najbardziej. Zawiera również duży, klimatyczny lokal i przynajmniej jedną miękką, wysiedzianą kanapę, na której można zwinąć się w kłębuszek i sączyć grzańca na przykład. Albo herbatkę.



czwartek, 16 lutego 2012

Lublin-Lwów


Chyba ten lew oglądany z bliska tak we mnie tchnął skojarzenia, być może też mróz koszmarny, bo łączy się z pierwszym moim eksplorowaniem Lwowa. Ciągle komuś mówię, że Lublin to w pół drogi z Warszawy do Lwowa (coraz bliżej, coraz bliżej). Instynktownie odbieram Lublin nieco lwowsko, czasem wileńsko. Może dlatego tak Lublin mnie ujął, że się kojarzy, nawiązuje, że wprowadza. Ale najczęściej nie umiem nazwać skojarzeń. Nie da się przecież pokazać od tak: patrz to jest w Lublinie lwowskie, a tamto jest zupełnie inne. Tak jednak mnie ten lew otworzył, semper fidelis, na straży pamięci, że nagle robiąc zwyczajne zdjęcie ulicy pomyślałam - robiłam już takie, we Lwowie. 


 Prawdopodobnie jestem po prostu psychiczną obsesjonistką i widzę to, co chcę widzieć. Ale robię setki zdjęć ulic i zazwyczaj nie czuję tego aż tak. Więc dziś lubelskie moje tęsknoty za Lwowem. 
Przyznaję się.




Gdyby szukać podobieństw trzeba by się wwiercać w historię wygnań i pustek, w wielokulturowość pogranicza i miasta wzgórz. W zachowane zabytki i przestrzenie zniszczeń. W rany komuny, koszmarne zaniedbania i spóźnione (lub nie) renowacje, plany, tynki. Nic na zdjęciach nie pokażę, to raczej pewne, ale można książki pisać o tych miastach, a i tak nie dojdziemy do sedna. 



zima, światło, ulica. nic, zupełnie nic wspólnego.
Nawet Arthur Grottger nie uratuje tej niedosłowności (niedoobrazowości?) Arthur Grottger lwowianin z miłości (do Wandy).

poniedziałek, 13 lutego 2012

Tak więc byłam U fotografa...

 Jak dziecko z tamtych lat, ja też marzyłam o wizycie u fotografa. Już kilka razy zbyt mało miałam czasu, a wszak u fotografa nie można się śpieszyć. Czytałam co pisali, bo umiem czytać i śledziłam na facebooku, bo umiem śledzić. I tak sobie dawkowałam tę wizytę. A potem jakoś nagle, zmarznięta po zamrażającym spacerze poznałam te schody - Zaułek Hartwigów.
Wszystko składa się w całość

(...)
Był fotografem starej daty
Zawód ani lepszy ani gorszy od innych
przed rewolucją żył w Moskwie z młodą żoną i małymi dziećmi prawie luksusowo
w Lublinie zdobył sobie należne mu miejsce i szacunek
coś na kształt lokalnej sławy

Najczęściej robił zdjęcia rodzinne i portrety
ale jego temperament sprawił że stał się pierwszym fotograficznym reporterem w swoim mieście
Potrafił przed wojną zatrzymać pochód pierwszomajowy
żeby zrobić demonstrantom zdjęcie
z wysokości rozstawionego na chodniku stołu
z którego jak strach na wróble wysterczał statyw jego staromodnego aparatu
nakrytego ciemną płachtą

(Julia Hartwig, Niepotrzebne skreślić)
(Towarzysz powiedział, że są lepsze niż schody przy Rue Foyatier na Montmartre, ja nic nie powiedziałam, bo nie byłam w Paryżu, ale pewnie jest tak, jak mówi - nie da się być romantycznym schodami, jeśli całą dobę depczą cię turyści. Choć oczywiście życzę Lublinowi tylu odwiedzających, zasłużył)


Tak więc doszliśmy do Rybnej i zażądałam grzanego piwa U Fotografa, który nagle wyłonił się zza rogu. Nie zawiodłam się ani wystrojem (zachwycająca kolekcja aparatów, stonowana, kawowa kolorystyka), ani klimatem (doskonały jazz w tle, miła obsługa), ani piwem (świetnie przyprawione, z cząstkami pomarańczy, o odpowiedniej temperaturze), ani wspaniałym latynosko-południowym menu. Zajadaliśmy przepyszne meksykańskie naleśniczki z ziemniaczanym farszem i spędziliśmy w tym niezwykłym miejscu zupełnie obłędną godzinę, czy dwie. Owszem, mróz na zewnątrz stał jakby po stronie Fotografa. Ale i czas się zachowywał śmiesznie, jednocześnie się cofał i nie.



 






(...) Czasem zdawało mi się że pod tą rozwianą na wietrze płachtą aparatu
wzleci kiedyś w niebo gdy nadejdzie jego pora 
(J.H, tamże)


wtorek, 7 lutego 2012

Taking Aim at the Brand Bullies?

 Prawdopodobnie tak to powinno być, że uczelniany barek ma niskie ceny, miłą atmosferę, przestrzeń dla jednego człowieka, a także dla grupy przyjaciół i że ma jedzenie. Większość takich miejsc nie ma jednak zbyt wielu zalet, przynajmniej w Warszawie. Ja wiem, że się ciągle zachwycam tym Lublinem wciąż nie swoim, że ciągle chwalę, reklamuję, cóż.
Taka głupia rzecz, wydawałoby się - jedzenie w przerwie zajęć, a zawsze musiałam wybierać - jakość, cena, czy odległość. KUL ma barek o jakości przewyższającej wszystkie znane mi sieciówki, wszystkie fast foody i całą masę profesjonalnych lunchodajni. Dodałam ich na gastronautach.pl, bo to nie fair, żeby z tego miejsca korzystali tylko studenci. Doskonałe na śniadanie dla tych na przykład, którzy Lublin zwiedzają. 



Musiałam tu zabrać Towarzysza, skoro tylko udało nam się razem przybyć do Lublina. Na zdjęciu poniżej widać efekt - czysty zachwyt. Z Hostelu wyszliśmy bez śniadania, specjalnie po to, by uraczyć się wspaniałymi kanapkami No Logo. Po dwudziestominutowym spacerze (z Królewskiej w Aleje Racławickie) w pierwszym tego roku trzynastostopniowym mrozie (czwartek, 26.01) apetyt mieliśmy wilczy i dwie ciepłe buły zostały pożarte. Ja: ciabatta, oliwa, ser żółty, pomidor, ogórek, kiełki. On: ciabatta, masło, pepperoni, pesto, kapary, oliwki. Potem rozkochanie Towarzysza w Lublinie było już dziecinnie proste. Nie da się bowiem nie lubić tego miasta.

  

(A jak ktoś się czepia, to niech idzie jeść. Zmięknie malkontent, każdy zmięknie. Mniam!)

piątek, 3 lutego 2012

noc prostopadła

 Prostopadłość to nie jest kształt Lublina. Rzekłabym, że raczej parabole. Może półkola. Profesor Władysław Panas mówił, że koła i okręgi. Dlatego ten wieczorny spacer na dworzec autobusowy poświęciłam zgrzytom prostopadłości. (z wyjątkami) I nie wiem jak to możliwe, ale w staromiejskich pubach i knajpach wypić można piwo za 5,5. I to Perłę, z dumą, z zadziorem.






 
Nie każdemu miastu tak pasuje zgrzyt. Nie do każdego ja tak pasuję.

środa, 1 lutego 2012

Wzięła i umarła Wisława Szymborska

A właściwie zasnęła najpierw i wszyscy się cieszą, bo wydaje się żyjącym, że łatwiej umiera się we śnie.
Kto z nas wie, czy nie lżej poecie umierać pisząc. Z poetycką duszą nigdy nic nie wiadomo. Na śmierci też się nie znamy, co raczej jest jednym z ostatnich leków na pychę, niż kwestią czasu.
Mamy nadzieję, że było łagodnie i cicho. Lubię te pociechy żyjących, choć przecież nie działają na mnie kojąco. Ta  śmierć rozrywa dziś świat na miliony wersów i point,
89 lat to bez przesady jeszcze nie starość.

A dosłownie kilka dni temu słuchałam Czechowicza Poetów.  Pod numerem jeden Wisława Szymborska czyta Na wieży furkotał blaszany kogucik…



chciałabym powiedzieć, to powiem:  nie żartuj. wróć.